środa, 31 grudnia 2014

34 (podsumowanie mamazonkowego 2014)

Najlepiej pamięta się złe rzeczy. Prawda? Mogłabym powiedzieć, że 2014 był do bani. Długa wizyta w szpitalu, nieudana operacja, ból fizyczny i psychiczny, najpierw długie przygotowania, a potem długie dochodzenie do siebie "po". Mogłabym skupić się na tych negatywach, ale nie chcę tego robić, nic mi to nie da. Wczoraj musiałam opróżnić kartę z mojego aparatu, bo zwyczajnie skończyło się na niej miejsce. Z przyjemnością i ku wielkiemu zaskoczeniu odkryłam, że ten rok był super. Dużo się działo, przede wszystkim 2014 owocował, w spotkania. Jeszcze na przełomie zimy i wiosny pokazałam Marcinowi moją ukochaną Wisłę, w której spędzałam w dzieciństwie praktycznie każde ferie zimowe. Była to miła odmiana od zgiełku Berlina, przede wszystkim ze względu na świeże powietrze. 





Niedługo po naszych polskich wędrówkach odwiedziła nas rodzina. Moja siostra z mężem i dziećmi. Z racji faktu, że było bardzo ciepło i chcieliśmy sprawić dzieciakom przyjemność odwiedziliśmy berlińskie zoo. Pamiętam, że atrakcją dla dzieci nie okazały się zwierzęta, ale fontanny, szczególnie Młodego trudno było od nich oderwać.




Zaraz potem spędziliśmy kilka dni z znajomymi, którzy przybyli do nas z Warszawy. Fajnie było wspólnie poszwendać się po mieście, posiedzieć razem w parku Monbijou, udało nam się, też zrobić pierwszego w sezonie grilla. Jakiś czas później, bo w czerwcu zrobiliśmy rewizytę i to nam w końcu udało się odwiedzić stolicę. Nastawieni byliśmy na zwiedzanie i konsumpcję w... barach mlecznych. Niestety, ale Niemcy nie mają pojęcia co to leniwe. Nie obyło się także, bez spotkania na szczycie z wszystkimi, którzy po studiach w Łodzi przenieśli się do Warszawy. Brakowało nam kilku osób, ale mieliśmy okazję powspominać także tych brakujących. Myślę, że koniecznie w nadchodzącym 2015 musimy takie spotkanie powtórzyć.



W międzyczasie w naszym mieście odbywał się festiwal designu na którym(DMY Berlin) swoje wspaniałe stoliki prezentowała niezastąpiona Danusia, a co za tym idzie była okazja wypić razem nie jedno wino z Matką Boską i pogadać. Dzięki Danusi mogłam zobaczyć co prezentowali inni projektanci. A to wszystko w wyjątkowym dla Berlina miejscu czyli na lotnisku Tempelhof. 



Miło wspominam także wizytę Eweliny, z którą z kolei miałam okazję zobaczyć kilka galerii, a co więcej Młody, też liznął trochę sztuki i dokładnie tak:


Jednakże szybko się zmęczył i dalej sztukę oglądał tak:


Podobno zabieranie dzieci na wystawy to snobizm, ja myślę, że to świetny moment na drzemkę, bo wiem nic tak nie nudzi jak rodzic przyglądający się jakimś bazgrołom.
Wakacje spędziliśmy u moich rodziców na Śląsku. Był to czas kiedy Piotruś korzystał z atrakcji dziadkowego ogródka, a ja nakręcałam się psychicznie na fakt, że w sierpniu idę do szpitala. Co było dalej wiecie. Nie posiadam, w tym temacie dokumentacji fotograficznej, może szkoda bo byłaby ciekawa. Jesień minęła nam pod znakiem powrotu do rzeczywistości, a także małych podróży. Udało nam się wybrać razem do Poczdamu, w październiku po raz kolejny odwiedziłam rodziców. Praktycznie przez cały rok uczyłam się niemieckiego, to także wspominam jako dobry czas. Może w temacie tego co dziś wieczorem pokażę wam zdjęcie z moją lektorką Sibylle, autorstwa często wpadającej do nas w tym roku Agnieszki:


Abstrahując od małych niepowodzeń 2014 był dla mnie bardzo hojny. Moje dziecko nauczyło się chodzić, teraz stawia pierwsze kroki w mowie, która jest ciekawą mieszanką dwóch języków. Po ponad roku nauki niemieckiego podeszłam do egzaminu (niestety nadal nie znam jego wyniku, ale liczę na to, że jest pozytywny), teraz wraz z nadchodzącym nowym rokiem przyszedł czas na szukanie stażu/pracy. Zarówno mnie jak i pewnie was czeka wiele wyzwań, nowych zadań, a także przyjemnych spotkań w gronie najbliższych: rodziny i przyjaciół. Z całego serca życzę Wam, żeby 2015 obfitował w pozytywne zdarzenia i sprawił, że za rok będziecie pełni dobrych wspomnień. Bawcie się dzisiaj szampańsko!












czwartek, 18 grudnia 2014

33 (zdrowy przedświąteczny pół-chomiczek)

Trudno będzie wam w to uwierzyć, ale moje zatoki zwyciężyły z zapaleniem, stopa też działa całkiem sprawnie, chociaż lekarz kazał mi się tak nie cieszyć, bo stan będzie powracał. Żeby nie było za wesoło w tym tygodniu wyrwano mi ząb i co za tym idzie od dwóch dni wyglądam z jednej strony jak chomik. Marcin codziennie z uśmiechem na ustach pyta mnie do jakiego lekarza wybieram się jeszcze w tym tygodniu. Odpowiedź brzmi: do żadnego. Do końca tygodnia planuję same miłe rzeczy, przygotowania do świąt, sprzątanie, które o dziwo nastraja mnie pozytywnie, zakupy, a także spotkanie z przemiłą Aleksandrą z the moon mom (jeśli nie znacie tego bloga to zajrzyjcie koniecznie,dobrze się czyta inteligentne teksty i ogląda piękne zdjęcia. Będę też piekła, jeszcze nie wiem co, może sernik, może pierniczki, chociaż tych drugich jeszcze nigdy nie robiłam. 
W zeszłym tygodniu mieliśmy spotkanie świąteczne w przedszkolu Młodego. Gdybym miała ująć jednym słowem jak było to powiedziałabym, że było głośno. Dzieciaki szalały na przygotowanej specjalnie na te okazję sali gimnastycznej. Śpiewaliśmy świąteczne piosenki, które niestety zostały ze mną jeszcze na dwa dni i w chwili spokoju miałam we łbie "Kling, Glöckchen, klingelingeling...", dla dociekliwych albo chcących zachłysnąć się trochę niemiecką atmosferą przedświąteczną polecam:


Różnica z poprzednim rokiem była przeogromna, roczniaki skupiały się wokół stołu pakując do buzi co im wpadło w rękę. W tym roku gte same już dwulatki biegały wysmarowane czekoladą wybuchając na zmianę płaczem, bo ktoś komuś coś zabrał etc. Musze się pochwalić, że na okazję świątecznego spotkania upiekłam sernik w gwiazdki (foremki, które używa Piotrek do wycinania kształtów z ciastoliny okazały się niezastąpione). Proszę podziwiać:


W weekend udało nam się kupić choinkę. W tym roku Wigilię spędzamy "u siebie", tzn, nie jedziemy ani do jednych, ani do drugich dziadków. Dziadki będą nam to pewnie wypominały przez cały rok, ale w te święta zamierzamy odpocząć, bez kilku godzin za kierownicą. Mam nadzieję, że uda mi się odtworzyć wigilijną kolację do jakiej przywykłam w domu rodziców. Będą więc uszka i barszcz, ryba, kapusta z grochem. Nie wiem co na to mój konkubent, gdyż w Zachodniopomorskim jada się coś zupełnie innego. Swoją drogą na początku nowego roku czeka nas "polska kolacja". Razem ze znajomymi spotykamy się w międzynarodowym gronie i przygotowujemy przysmaki z których słynie państwo gospodarza. Była już kolacja afgańska, włoska, hiszpańska i afrykańska, teraz przyszedł czas na nas i szczere mówiąc nie wiem co przygotuję. Myślę nad krokietami z barszczem i pierogami albo bigosem. A wy co uważacie za naszą narodową potrawę, którą warto się pochwalić? Czekam na Wasze sugestie. A tymczasem kończę, bo przed świętami czasu jak w czasie sesji na studiach. Na koniec Młody z choinką:


P.S. to pisałam ja, wasz przedświąteczny pół-chomiczek.

wtorek, 9 grudnia 2014

32 (choróbsko c.d czyli zupełnie nieprzedświątecznie)

Widzę, że na blogach mnożą się zdjęcia pierników, pomysłów na własnoręcznie zdobione kartki świąteczne, dekorowanie domu i opisy przedświątecznej atmosfery. U nas rzecz sprowadza się do tego, że co jakiś czas pada pytanie bez odpowiedzi: kiedy jedziemy po choinkę? Na tym koniec. Nikt nie ma czasu, Marcin spędza praktycznie cały dzień w pracy, a ja rano jestem na kursie, a później zajmuję się Młodym, który stał się ostatnimi czasy niezwykle dociekliwą osobą, a co za tym idzie milion razy dziennie odpowiadam na pytanie "a co to?". Ponieważ nadal jestem chora (wiem, trudno w to uwierzyć) spacery o tej porze roku odpadają, wystawiam mój obolały nos tylko jeśli zachodzi potrzeba. Mój stan zdrowia sięgnął absurdu, tzn. tydzień temu niespodziewanie zaczęła mnie boleć stopa i w ramach takiego przerywnika od zapalenia zatok dostałam zapalenia śródstopia i pięty. Totalna bzdura i totalna masakra, bo nagle się okazało, że mogę poruszać się tylko o jednej nodze drugą komicznie się podpierając. W takim oto stanie przyszło mi 3 dni z rzędu kursować rano do przedszkola, a potem do przychodni gdzie lekarze rozkładali ręce, bo trudno im było wyjaśnić dlaczego skoro nie zaszedł uraz mam coś takiego. Zagadka nie rozwiązana, ale przynajmniej już tak nie boli i mogę w miarę szybko się poruszać. Co będzie następne? Jakieś pomysły? Może zdrowie? Na razie na to nie liczę, bo wczoraj zatoki przypomniały o sobie ze zdwojoną siłą. Dobrze, że w tym tygodniu kończę kurs i będę mogła w przyszłym jak prawdziwa emerytka spędzić tydzień u lekarza. Może jak dojdę nareszcie do siebie to też popełnię pierniki, a może i nawet sesję tych pierników na bloga. Może nawet kupimy te choinkę. Trzymajcie kciuki. 
Obiecałam wam zdjęcia z Laterneumzug, a zatem:









piątek, 28 listopada 2014

31 (choróbsko)


Taki cytat z mistrza dziś mi się przypomniał z rana. Od dwóch tygodni jestem chora i poranne wstawanie "do świata" nie napawa mnie optymizmem. Wczoraj Marcin stwierdził, że muszę serio źle się czuć skoro poprosiłam o postawienie baniek na plecach i robię inhalacje. Co więcej piję wywar z imbiru, robię okłady i spożywam garściami leki. Nie wiem jak długo muszę czekać na efekt, ale wierzę, że w końcu wyjdę z tego stanu osłabienia, a co za tym idzie przestanie mnie boleć buzia (mam zapalenie zatok). Wczoraj spędziłam pół dni w łóżku. Zaległam w nim po odprowadzeniu Młodego do przedszkola. Było mi smutno, że nie mam siły iść na lekcje niemieckiego, ale z drugiej strony rozsądek podpowiadał mi, że ciągle gdzieś łażąc nigdy się nie wykuruję. Szkoda, że dziś ten sam rozsądek nie podpowiedział mi, że jeśli zostawię wózek przed budynkiem przedszkola i przypomnę sobie o tym dopiero w domu, będę musiała się do tego przedszkola wrócić i zawieźć wózek tam gdzie trzeba. Jest bardzo zimno, dlatego nim poszłam się poprawić odziałam się uwaga w leginsy ciążowe (nie nie jestem aż tak gruba), które można naciągnąć aż po pachy, bardzo przydatna sprawa na taką pogodę, pewnie nie raz tej zimy skorzystam z tego jakże praktycznego odkrycia. Kiedy już opuściłam domowe pielesze postanowiłam udać się do sklepu z zabawkami, żeby kupić prezent dla kolegi Piotrka, z okazji jego drugich urodzin. Na miejscu odetchnęłam z myślą, że nie wpadłam na pomysł, żeby w to miejsce zabrać moją latorośl. Skończyłoby się bez wątpienia jakąś jatką przy wyjściu. Ku memu zdziwieniu niemiecki (jak myślałam dotąd) Spiele Max to nic innego jak polski Smyk, (właśnie czytam na stronie, że polska firma przejęła niemiecką sieć w 2008 roku). Cieszy mnie to moje "odkrycie", bo rzeczy z linii Cool Club są bardzo dobrej jakości i po milionowym praniu nadal wyglądają jak nowe, a teraz nie będę musiała robić wycieczek do Polski, tylko jak się okazało mogę kupić te ubranka na miejscu (ceny są te same).
Chyba nie mam już nic więcej dziś do powiedzenia, więc zawijam się z powrotem w koc i gorąco was pozdrawiam.  

poniedziałek, 24 listopada 2014

30 (pozdrowienia od mrocznej Mamazonki)

Jesień nie rozpieszcza. Kiedy skłaniam się ku noszeniu czapki oznacza to, że jest zimno, nawet bardzo. Nie pamiętam kiedy byliśmy na spacerze w parku, wychodzimy tylko jeśli jest to niezbędne.

Mogłabym napisać, że wiele się dzieje, ale tak na prawdę dzieje się zupełnie niewiele poza tym, że nadal narzekam na chore zatoki, laryngolog zasugerował, że to przez zęby więc od jutra zaczynam maraton dentystyczny. Pamiętam jak pierwszy raz udałam się tutaj na "przegląd" i dentystka pokręciła tylko głową na widok tej super fuszerki wykonanej oczywiście płatnie w Polsce (wyślę dentystce z Łodzi pocztówkę na święta, bo na pewno już nigdy jej nie odwiedzę jako pacjentka). Zeszły weekend spędziłam sama i miałam całą listę rzeczy do zrobienia, tych związanych z obowiązkami domowymi, ale także z szukaniem pracy etc. Co zrobiłam? Nic, bo całą sobotę przeleżałam w łóżku z paskudnym bólem głowy oglądając Gotham. W niedzielę natomiast było mnie jedynie stać na poprasowanie tony prania, która zebrała się u nas przez ostatnie dwa tygodnie. Niczym was nie zaskoczę, nudy na maksa. Wieczorem udało mi się spotkać z dwiema koleżankami, wybrałyśmy się razem na spotkanie z Księdzem Janem Kaczkowskim (tak wiem, wiem Karolina w kościele jest tak samo zaskakująca jak Karolina uprawiająca jogging). Spotkanie opóźniło się o prawie godzinę, a ja nie mogłam się skupić bo myślałam już o tym, że w domu czeka na mnie moje pachnące i kochane dziecię i jeśli nie wrócę w porę to zaśnie i się nie zobaczymy. Ksiądz promował swoją książkę, którą na pewno warto przeczytać, ale swój wykład rozpoczął od tyrady o odkupieniu przed śmiercią, łasce uświęcającej i wszystkich strasznościach jakie czekają ateistów po śmierci. Czułam się trochę jak na wykładzie z filozofii ale z nutką dreszczyku, zupełnie nie mój klimat, bo tak jak różnorakie doktryny filozoficzne można racjonalnie wytłumaczyć, tak rozważania teologiczne mają i miały dla mnie zawsze zbyt dużo pytań bez odpowiedzi albo odpowiedzi sugerujących, że pytająca osoba nie jest w stanie pojąć istoty rzeczy, bo nie jest tak blisko Boga jak odpowiadający. Nie wiem co było dalej, ale wyszłyśmy w momencie kiedy padła informacja, że nosimy w sobie mrok. I co? I zdążyłam utulić mojego żywo gestykulującego szkraba, który też walnął mi wykład, niestety nic nie zrozumiałam, bo posługiwał się tylko sobie znanym językiem. Wiemy jedynie, że chciał robić sok, bo pokazywał na sokowirówkę i bardzo się zmartwił na wieść, że nie mamy żadnych owoców. Pozdrawiam was serdecznie! Do usłyszenia!
Aha i pamiętajcie:



wtorek, 11 listopada 2014

29

Cały zeszły tydzień próbowałam nauczyć się jeszcze trochę więcej niemieckiego niż zdążyłam nauczyć się przez zeszły rok. Egzamin miałam w sobotę, był stresik, był nawet stres, ale bardziej w związku z tym, że nie dojadę, ponieważ akurat od czwartku z weekendem włącznie strajkowali kolejarze, a co za tym idzie nie jeździły s-bahny, egzamin był w zupełnie innej części miasta więc żeby na niego dojechać musiałam już przed 7 stać na przystanku. Jak mi poszło? Okaże się kiedy dostanę w przeciągu sześciu tygodniu wynik pocztą. Cieszę się, że zdawało ze mną kilku znajomych. Dzięki temu na części ustnej miałam okazję zdawać z kolegą, zatem było na luzie i sympatycznie. Po egzaminie zeszło ze mnie napięcie, ale miałam jeszcze całe pół dnia zaplanowanych zajęć, m.in. pieczenie tortu na imprezę urodzinową Młodego, która odbyła się w niedzielę. Zdarzyło mi się też pić do 4 rano wino z Agnieszką, w związku z czym w niedzielę praktycznie słaniałam się na nogach, ale dałam radę. Impreza urodzinowa była super, miła atmosfera i ogromna różnica w tym jak dzieciaki potrafią się już bawić w tym wieku. Chciałabym z tego miejsca jeszcze raz podziękować wszystkim przybyłym gościom, mam nadzieję, że za rok spotkamy się w takim samym składzie. Poza tym, że od wczoraj czuję się na maksa chora, od bólu zatok pęka mi głowa, a ogólne osłabienie daje mocno się we znaki dziś mieliśmy w przedszkolu Laterneumzug, czyli wspólne wyjście o zmroku z lampionami i śpiewanie piosenek, które tutaj zawsze odbywa się na Św. Marcina. Było bardzo przyjemnie, Piotruś zgubił po drodze swój lampion i dobrze, że to w porę spostrzegłam, zatem było też zabawnie. Jak tylko zdobędę zdjęcia to się z wami podzielę. Idę chorować. Bez odbioru.



wtorek, 28 października 2014

28 (w biegu)

Szybki briefing co u nas. Przyjechałam w niedzielę z powrotem do Berlina. W Polsce udało mi się w tydzień załatwić (nie lubię tego słowa) bardzo wiele spraw, odebrałam nowe prawo jazdy i nowy dowód, zrobiłam i wydrukowałam sobie książkę z swoim projektami, żeby mieć co pokazać na ewentualnej rozmowie (tak, tak nadszedł czas powrotu do rzeczywistości i poszukiwania pracy), oddałam komputer do serwisu w Saturn (tutaj muszę nadmienić, że byłam bardzo mile zaskoczona, ponieważ zgubiłam paragon, w związku z czym musiałam złożyć podanie o duplikat, ale mimo to sklep i tak przyjął sprzęt, żebym już nie musiała przyjeżdżać drugi raz), odwiedziłam fryzjera i zrobiłam porządek z moją grzywką, oczywiście po to by lepiej widzieć ćwiczenia z niemieckiego, byłam w kinie, na zakupach, u siostry, tato oddał moje auto do przeglądu, zmieniłam sobie też opony na zimowe, bo nie wiem kiedy następnym razem pojawię się na Śląsku. Jednym słowem było intensywnie. Do Berlina przyjechała ze mną mama, która zostaje u nas do czwartku, żebym ja mogła się pouczyć (nauka do egzaminu + dziecko= porażka). Za tydzień Młody ma urodziny i wczoraj zamówiliśmy mu prezent. Uwielbia zaglądać do skrzynki z narzędziami ojca, więc teraz dostanie swoją. Mam nadzieję, że będzie równie podniecony jak przy oglądaniu reklam na Mini Mini (przy kolejce Duplo wydaje bardzo wysokie piski, ale tę chyba zostawimy na Gwiazdkę). Nie wiem jak to się stało, że te dwa lata minęły tak szybko, ale o tym napiszę następnym razem. Wracam do nauki.

P.S. Czytam teraz Grobową ciszę

czwartek, 23 października 2014

27 (boskie Zabrze)

Jestem w Zabrzu, moim rodzinnym mieście. Załatwiam sprawy urzędowe, odwiedzam rodzinę i znajomych, młody ma frajdę, bo spędza czas z dziadkami i kuzynkami. Cieszę się z każdego nawet najkrótszego czasu spędzonego tutaj, zawsze chętnie tu wracam, chociaż już od ponad ośmiu lat mieszkam poza Śląskiem. Widzę zachodzące zmiany, widzę rozwój tego miejsca, jestem z niego dumna. Dzisiaj duma rozpiera mnie jeszcze bardziej, bo nadal pozostaje pod wrażeniem obejrzanego wczoraj filmu Bogowie, wprawdzie moje miasto, odgrywa w tym filmie marginalną rolę, ale dobrze jest mieć świadomość, że to tutaj odgrywały się historyczne chwile polskiej medycyny. Profesor Zbigniew Religa, bohater filmu był niewątpliwie postacią nietuzinkową, bezpośrednią, stanowczą, dążącą do wyznaczonych sobie celów. Film ukazujący historię profesora mówi tak na prawdę o małym fragmencie jego życia, nie jest to biografia, co według mnie jest plusem obrazu. Łukaszowi Palkowskiemu udało się o wiekopomnych chwilach opowiedzieć bez tak lubianej przez polskich reżyserów pompy, ale za to z dużą dozą humoru. Film posiada jednostajny rytm, przez co widz zupełnie wciąga się w akcję. Muzyka, tak krytykowana w wielu recenzjach mnie wydaje się adekwatna. Jeśli jeszcze nie widzieliście, to koniecznie marsz do kina. Dziś króciutko, pozdrawiam was ze Śląska.

Zdjęcie ukradłam stąd: http://www.tvp.info/16076138/13-filmow-powalczy-o-zlote-lwy-w-gdyni-stuhr-komasa-smarzowski-i-pasikowski

piątek, 17 października 2014

26 (październik)

Jest październik, dziś 17 więc jesteśmy w połowie. Za oknem piękna jesień, słońce tej jesieni zostało z nami wyjątkowo długo. Zimne poranki, parne i ciepłe wieczory, nie pamiętam takiej jesieni już od dawna. Jaka była rok temu? Nie przypominam sobie prawie wcale. Rok temu w piątek 17 października o godz. 11 rano miałam wizytę w szpitalu, pamiętam, że rano było chłodno, że umówiłam się z koleżanką, która obiecała mi pomóc językowo (wiesz sprawa chyba jest poważna, tydzień temu miałam biopsję, muszę nastawić się na wszystko, chcę dobrze zrozumieć diagnozę). 
Pamiętam, że w tym czasie Młody miał okres przystosowania się do przedszkola i towarzyszyła mu, moja mama, bo Marcin, też w owym czasie leżał w szpitalu (taka z nas szpitalna rodzina). Koleżanka przyszła z dzieckiem, nie miała je z kim zostawić, a pewna była, że moja wizyta nie potrwa długo. Pamiętam minę lekarza, który po moim wejściu do gabinetu zdjął okulary i sapnął, z zdenerwowaniem spojrzał w moje wyniki, nie miał dla mnie dobrych wieści, powiedział, że przeprasza, ale ma ciężki dzień, bo omawia trudne przypadki, ja jestem jednym z nich. Potem pamiętam, że znajduję się jakby we mgle, na słowo guz, spięłam wszystkie mięśnie i takie spięte mi już zostały, praktycznie przez dobę. Miałam dokładnie 10 minut na podjęcie decyzji, czy chcę być operowana, na drugi dzień, czy może za tydzień, a może wcale nie chcę. Bełkotałam coś bez sensu, że może za tydzień, bo mam jutro rano kurs językowy i nie chciałabym opuścić. W szoku ludzie mówią zupełnie niezrozumiałe rzeczy, przejmują się drobiazgami, które nie mają większego znaczenia. Pamiętam mocne Magdy „co ty pierdolisz, trzeba to operować”, telefon do mamy, czy da sobie radę sama przez kilka dni, bo wiesz mamo to jednak jest rak i będziesz musiała zostać z Piotrusiem sama przez kilka dni. W tamtym momencie poczułam takie ogromne skrępowanie, fizyczne, jakby mnie ktoś związał, zakneblował i jedyna myśl jaka mi krążyła po głowie, że skoro guz ma ponad 7 cm tzn, że przerzuty są już wszędzie. Czy to dlatego tak źle się czułam ostatnio? Myślałam, że jestem zmęczona bo mam małe dziecko. Czemu mnie to spotyka? Przypominam sobie, że czytała niedawno artykuł o założycielce Rak'n'roll, ona dowiedziała się, że ma guza będąc w ciąży. A więc to się zdarza, młode kobiety też zapadają na tę chorobę. Muszę się tego pozbyć, muszę się tego pozbyć, muszę się...., zaczęłam myśleć automatycznie. Pamiętam płacz mamy po powrocie do domu, pamiętam, że nie miałam siły nawet zasnąć, na drugi dzień musiałam mieć operację, o 10, mój lekarz bał się co we mnie znajdzie, nie chciał czekać nawet 24 godzin. Na szczęście po wszystkim miał dla mnie dobre wieści i chyba pierwszy raz się uśmiechnął.Teraz kiedy to wszystko wspominam wydaje mi się, że to się nie zdarzyło naprawdę, niestety codziennie rozbierając się i widząc moją bliznę, wiem, że to nie był sen, wiem też, że nie powinnam o tym wszystkim zapominać. Powinnam przestrzegać zaleceń lekarzy, powinnam starać się żyć zdrowo, powinnam badać zdrową pierś, żeby mieć pewność, że nie ma nawrotu. Czy mnie to dołuje? Wcale! Jestem szczęściarą, zapewniam was.

P.S. Badajcie się, ja tego nie robiłam, dziś tego żałuję. Ten blog jest po to aby Wam przypominać :)

wtorek, 14 października 2014

25 (czyli dziecko to nie kot)

Może wyda wam się to dosadne, ale będąc jeszcze beztroską dwudziestolatką powiedziałam, że dziecko będę miała tylko wtedy kiedy wpadnę. Była to przepowiednia niczym z Astro TV, ta jednak się spełniła. Wraz z przyjściem na świat juniora, który to właśnie siedzi obok mnie z gorączką na fotelu i ogląda Santa's Workshop, wszystko w moim życiu się zmieniło. Podstawową zmianą jest to, że przy dziecku czasu ma się jak na lekarstwo,żeby nie powiedzieć, że nie ma się go wcale i nie można po prostu pozwalać na to, żeby ten czas marnować. Doszłam nawet ostatnio do wniosku, że mając np. dziecko w czasie studiów mogłabym je skończyć w terminie, bo nie miałoby miejsca wstawanie w południe i oglądanie którejś z kolei serii któregoś z kolei serialu, który nic nie wnosi do mojego życia poza „zabiciem czasu”, który to mogłabym wykorzystać na milion innych sposobów, ale wtedy niestety nie posiadałam dziecka i takiej wiedzy także.

Mój dzisiejszy wywód będzie o tym, że dziecko to nie kot, ani pies. Wiem, że sprawa jest oczywista, ale jak się ostatnio często przekonuję nie do końca. Pewna dziewczyna, gdzieś na oko w moim wieku, może trochę młodsza troszkę trzaśnięta alkoholem na przyjęciu urodzinowym mojej koleżanki obrała sobie mnie, matkę po przejściach jako słuchacza, a chciała opowiedzieć mi o tym, że razem z chłopakiem mają kota, by dowiedzieć się, czy potrafią się nim wspólnie zająć, a co za tym idzie czy nadają się na rodziców. Nie żartuję, to są fakty, a ona była przekonana, że podejmę dyskusję na temat wychowania kota? Jeśli mierzyć by poziom przygotowanie do macierzyństwa poprzez umiejętność opieki nad kotem, psem, chomikiem czy kanarkiem to powinnam w momencie przyjścia na świat Piotrka być nieźle wykwalifikowana. Problem w tym drodzy, przyszli rodzice ćwiczący na zwierzętach, że dziecko to nie kot. Jestem tego pewna, możecie mi zaufać, to także nie pies i może was to zaskoczy, ale to CZŁOWIEK! W dodatku na początku zupełnie bezbronny (z czasem rosną mu zęby, a ręce nabierają sprawności do szybkich ciosów albo rzutów- dostałam w sobotę w łeb małym metalowym walcem i mam pękniętą skórę na nosie i czole, także wiem co mówię) i należy się nim opiekować, cały czas! Nie tylko w momencie kiedy zamiauczy, albo otrze się nam o nogę tudzież zaśmierdzi mu z kuwety. Małe dzieci robią kupę i siku na okrągło, także pieluchę (to taka kuweta dla dzieci) zmienia się miliard razy dziennie, aż w końcu sam człowiek nie wie czy właśnie zmienił czy powinien zmienić. Maluchy wymagają też karmienia, na początku jest to proces nieustający z małymi przerwami, nie jedzą z miski Whiskas, tylko zajadają się mlekiem z cycka, także w tym czasie trzeba im towarzyszyć, nie ma czasu na załadowanie odcinka Gry o Tron, poza tym, że jest się tak zmęczonym, że nawet nie pamiętamy czasów kiedy coś nam się na komputerze ładowało. Z doświadczeń z kotem pamiętam, że im kot większy tym mniej z nim problemów (swego czasu na studiach miałyśmy 3 koty) i tutaj także zachodzi podstawowa różnica. Z dzieckiem jest odwrotnie, im większe tym więcej przy nim pracy i naszego zaangażowania. Trzeba mieć oczy dookoła głowy i 4 ręce. 
Ostatnio zapytałam mojego chłopaka czego nauczył się będąc tatą i usłyszałam, że nauczył się odpowiedzialności, ale także tego, że można łapać różne rzeczy bez użycia rąk. Jest to bezcenna uwaga. Bo tak właśnie jest. Kot czasem drapie ściany albo drzwi, dziecko po tych ścianach i drzwiach kredkuje i rozmazuje czekoladę/jogurt/zupę. Kot czasem strąci coś ze stołu, dziecko sięga po noże i dzbanki z gorącą herbatą. Mogłabym tak wymieniać te subtelne różnice bez końca, ale wydaje mi się to idiotyczne tak samo jak pewność, że zwierzątko przygotuje nas do macierzyństwa. Otóż nie przygotuje. Nic was nie przygotuje, tylko doświadczenie zbierane na bieżąco. Kończę i przysięgam, że jeśli raz usłyszę coś tak głupiego to nie ręczę za siebie. 

czwartek, 9 października 2014

24 (jak się robi dzieci po niemiecku)

Jeśli ktoś chciałby zobaczyć jak się ma przyrost naturalny w Berlinie powinien zrobić sobie spacer na tutejsze place zabaw w okolicy godz. 16. Polecam spacer po Prenzlauer Berg, dzielnicy, którą media okrzyknęły dzielnicą niemieckiej rozrodczości. Pamiętam, że na początku to był dla mnie szok. Dzieci są wszędzie, a tak popularny model jak 2+1 praktycznie tutaj nie istnieje (chyba należymy do wyjątków). Ale zacznijmy od początku, a początek jest rano kiedy to rodzice przemieszczają się ze swoimi pociechami z domu do przedszkola, by później pędzić do pracy. Oczywiście większość przemieszcza się na rowerach, jedno dziecko w krzesełku z tyłu, drugie jedzie obok na swoim rowerze, bywa, że trzecie w chuście. Modne stały się także rowery z przyczepką, w której zmieści się dwójka, a także takie z wbudowanym wózkiem z drewna, do którego wejdzie i czwórka. Tłok nie tylko na ścieżce rowerowej, w tramwajem, autobusem czy metrem jeżdżą ci "wózkowi". Rodzice znajdują chwilę by poczytać dziecku książkę nawet w największym ścisku, zadowolone pociechy dojeżdżają do KITA czyli Kindertagesstätte (Niemcy uwielbiają długie i trudne wyrazy, podczas gdy można by powiedzieć wszystkim znane Kindergarten). Fenomen P-bergu często tłumaczy się faktem, że jest to atrakcyjna wizualnie część Berlina wschodniego, a co za tym idzie posiada doskonałe zaplecze przedszkoli i szkół. W DDR system żłobków i przedszkoli działał bardzo sprawnie i to historyczne tło ma ogromny wpływ na obecny stan rzeczy. Nie wiem czy jesteście sobie to w stanie wyobrazić, bo ja dalej sobie z tym nie radzę, ale na dzielnicę o powierzchni 10,96 km/2 naliczyłam 110 placówektu jest lista jeśli ktoś mi nie wierzy :). Mimo takiej ilości jest problem z miejscami, bo dzieci przybywa w ogromnym tempie. Istnieje przepis, który mówi, że jeśli pierwsze dziecko jest w danym przedszkolu, drugie z automatu dostaje miejsce w tym samym. Co w pewnym sensie dyskwalifikuje rodziców jedynaków, muszą uzbroić się w cierpliwość i szukać.
Dobra Kita w okolicy domu, albo po drodze do pracy to skarb, ale pozwolę sobie wrócić do naszego przebiegu dnia, dzieci znajdują się w przedszkolu, rodzice w pracy albo z młodszymi dziećmi w domu. W Niemczech większość dzieci zaczyna przygodę w przedszkolu od pierwszego roku życia, a czasem ciut wcześniej. W tamtym czasie nauczyłam się aby nie poruszać tego tematu będąc w naszej kochanej ojczyźnie, bo za każdym razem kiedy wspominałam o tym, że nasz synek idzie w 11 miesiącu swojego życia słyszałam "coooo tak szyyybkoooo? nie żal ci go? przecież taki jest malutki". Jest to również gorący temat na wszelkim forum tutejszej Polonii, bowiem mama z Polski ma wpojone ( w sumie nie wiem dlaczego), że z dzieckiem należy przebywać w domu min. 3 lata, inaczej wyrządza mu się nieodwracalną krzywdę. Ja jestem zdania, że każdy powinien robić jak uważa, ale w pójściu do przedszkola na pierwsze urodziny nie widzę nic złego, widzę wręcz same plusy. Dzieci odbiera się albo po 5 albo po 8 godzinach i wtedy przejmują władzę na światem, tzn. nad okolicą. Place zabaw pękają w szwach, jest ich też bardzo dużo, mimo tego ustawiają się kolejki do zjeżdżalni i panuje ogólny chaos w pożyczaniu sobie zabawek i odbywaniu pierwszych kłótni w piaskownicy. Okolica pełna jest kawiarni dla dzieci i rodziców, bywają też takie z piaskownicą w środku, koszt takiej przyjemności jest niewielki ok, 1,50 za dziecko. Dzieci dzieci dzieci, wszędzie dzieci powtarza mój znajomy kucharz, który pracując w tutejszej restauracji w weekendy wyrywa sobie włosy z głowy (tak na prawdę jest łysy) przygotowując kolejne porcje dla milusińskich. 
Podsumowując ten mój długaśny wywód można dojść do wniosków, że w wysokim przyroście bierze udział w bardzo dużym stopniu dzielnica, miasto, państwo. Odpowiednia infrastruktura, system szkolnictwa i opieki nad naszym potomstwem sprawia, że kobieta nie boi się zajść w ciążę, bo wie, że po stosownym dla niej czasie dziecko znajdzie opiekę, a ona będzie mogła wrócić do pracy. Takie to proste, a takie trudne, w niektórych miejscach do zrealizowania. Napisanie tego tego tekstu przyszło mi do głowy po nowince z kraju, na temat pomysłu wydłużenia urlopu macierzyńskiego. Wydaje mi się, że nie to jest potrzebne polskim rodzicom. Koniec. Kto dotrwał do tego miejsca zrobił mój dzień!

wtorek, 7 października 2014

23

Przedwczoraj wszyscy dowiedzieliśmy się o śmierci Anny Przybylskiej. Czuję ogromny żal i smutek w związku z tą straszną wiadomością. Czuję też złość, kiedy widzę jakie głupoty wypisują media: "zobacz ostatnie zdjęcie Ani na instagramie" Serio? Gdy byłam parę miesięcy temu w Polsce w ręce wpadł mi miesięcznik Viva, w którym to Ania udzieliła wywiadu. Z treści można było wyczytać ogromną wolę życia i chęć przetrwania, ale także świadomość, że jej dni są policzone. Rak trzustki, który miała aktorka jest praktycznie nieuleczalny, ponad 90% pacjentów dożywa jedynie roku po diagnozie. Niewątpliwie ta odmiana nowotworu to wyrok. Nie wyobrażam sobie co musiała czuć matka trójki dzieci wiedząc, że spędza z nimi najprawdopodobniej ostatnie miesiące. 

Założycielka fundacji Rak'n'roll Magdalena Prokopowicz powiedziała kiedyś Każdy człowiek, który dzielnie walczy z tą chorobą i wygrywa czasem miesiąc czasami dwa to już można powiedzieć, że Wygrał Życie. Zawsze kiedy czytam te słowa mam wątpliwości, bo czy wygraniem życia jest świadomość, że mamy tego życia kilka miesięcy? Czy Anna Przybylska, która ostatni rok spędziła walcząc o przetrwanie i pracując, aby mieć pieniądze na leczenie wygrała ten czas od usłyszenia diagnozy? Nie potrafię znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Dalej jestem w szoku, bo informacja o śmierci aktorki znów przypomniała mi, że nasz największy wróg zebrał żniwo. że medycyna ponownie rozłożyła ręce. Może wyda wam się to śmieszne, ale na wszelki wypadek sprawdziłam wczoraj po raz setny jakie są rokowania wobec guza, którego pozbyłam się rok temu. Na wszelki wypadek, bo przecież wszystko się może zdarzyć. Los przypomina nam o tym praktycznie każdego dnia. 
Mój dobry znajomy ma za sobą chłonniaka, szczęśliwie pokonanego. 
Z racji tego, że jest osobą publiczną jakiś czas temu udzielając wywiadu odpowiedział na pytanie dotyczące strachu przed śmiercią, pamiętam dokładnie jego zdanie: "Jedyna rzecz, która mnie przerażała, to to, że jak umrę, moja córka będzie miała straszną traumę. Zamartwiałem się, jak ona sobie z tym poradzi w życiu". (źródło). Czytając te słowa przypominam sobie moją pierwszą myśl po usłyszeniu diagnozy "Jak oni sobie poradzą?", bo człowiek w takich momentach zakłada, że to koniec, trzeba się zabrać za "załatwianie" spraw. Od niedzieli wieczór ciągle chodzi mi po głowie co myślała Anna przed śmiercią, czy wierzyła, że odchodzi w lepsze miejsce, czy się bała, czy martwiła o to jaki wpływ jej śmierć będzie miała na psychikę dzieci. Czy uważała, że wygrała życie?








niedziela, 5 października 2014

22

Słońce świeci aż miło, na tę porę to pogoda nietypowa, bo ono tak świeci już od tygodnia, może nawet dłużej. Chcemy wykorzystać tę piękną pogodę i planujemy, że w czasie długiego weekendu wybierzmy się na wycieczkę do Poczdamu. Jak to zwykle z dziećmi bywa w dzień wycieczki młody budzi się z zaropiałym okiem i to w takim stopniu, że nie potrafi go otworzyć, robimy wycieczkę... do szpitala (jest święto, a zatem pomimo piątku pediatra odpada). Spędzamy w szpitalu ponad dwie godziny, przychodzi kilka osób z maluszkami i starszaki muszą poczekać, maluszki mają pierwszeństwo. Młody pomimo oka jest w szampańskim nastroju, biega po szpitalnym korytarzu niczego nieświadom, zaraz to się zmieni, kiedy lekarka poprosi mnie, żebym zmierzyła mu temperaturę. Diagnoza: zapalenie spojówek. A to nasze już trzecie w tym roku, także wiemy co robić. Swoją drogą kto zna dobry sposób na zakroplenie dwulatkowi oczu kiedy ten z całej siły je zaciska wygra u mnie nagrodę niespodziankę. Resztę dnia spędzamy w domu, poza małym wypadem do apteki po kropelki. Wycieczkę trzeba odłożyć.

W sobotę udaje nam się zrealizować plany. Wycieczka z Berlina do Poczdamu, to trochę jak wycieczka z Łodzi do Zgierza, z tą różnicą, że Berlin jest miastem do którego ludzie migrują, a nie z którego ubywają, a Poczdam to stolica landu Brandenburgia i jest trochę ładniejszy od Zgierza. Miasto zupełnie inne od Berlina, nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że jestem w Czechach. Miks przepięknej architektury klasycyzującej z toporną, zaniedbaną (to swoją drogą dziwne) architekturą świetności DDR. Wybieramy się na długi spacer bo od dworca głównego mamy zamiar przejść piechotą do parku, w którym znajduje się pałac Sanssouci. Po samym wejściu do parku młody stwierdza, że zrobi sobie przystanek koło drzewa, po którym chodzą robale. Nie wiem jak się te robaki nazywają, ale mnie kojarzą się z cmentarzami, może ktoś z was wie. Mają geometryczne, czarne pancerze z czerwonym symetrycznym wzorkiem. Spędzamy przy drzewie dobre 25 minut, bo robaki jak wiemy są bardzo interesujące. Swoją drogą w takich chwilach staram się nigdy dzieciaka nie poganiać, żeby nie zaburzać zachodzących procesów poznawczych. Po dokładnych oględzinach wyruszamy dalej. Park jest przepiękny, miejscami zapiera dech w piersiach. Mnie najbardziej do gustu przypadła oranżeria, sam Pałac Sanssouci mniej. Po drodze zbieramy jadalne kasztany, które jemy na surowo (po powrocie do domu zastanawiamy się czy aby na pewno były jadalne i czy fakt, że boli nas obydwoje głowa to nie efekt zatrucia). Wycieczka udana. Najmłodszy wybiegany, cały dzień na świeżym powietrzu dobrze wpływa na sen. Wszyscy padamy jak muchy. Ten weekend zaliczam do udanych.





















niedziela, 28 września 2014

21

Co chwilę wzdycham jak staruszka i myślę sobie jak ten czas leci. W piątek zakończyłam kurs niemieckiego w ramach Integrationskurs. Trudno uwierzyć, że minął praktycznie rok od pierwszej lekcji, kiedy potrafiłam policzyć do dziecięciu i ewentualnie się przedstawić, a teraz jak się postaram to potrafię uciąć pogawędkę albo wytłumaczyć jakiś problem. Nie jest źle i może być tylko lepiej. Szczególnie, że jutro zaczynam kolejny kurs, niestety już płatny przeze mnie, ale jest to na pewno dla mnie inwestycja. Przez rok poznałam bardzo dużo ludzi, z częścią udało mi się zaprzyjaźnić. Wszyscy przybyliśmy z innych państw i naszym wspólnym mianownikiem była chęć nauki (no może nie wszyscy mieli chęć, ale pozwolę sobie generalizować). Z przyjemnością chłonęłam inne kultury, wiem już, że ludzie z Ameryki Południowej są bardzo bezpośredni, szybko nawiązują nowe znajomości, są otwarci, ciekawi świata i zawsze w dobrym humorze. Hiszpanie mimo opinii, że głośni wcale tacy mi się nie wydają, zauważyłam natomiast, że są bardzo serdeczni i uczynni, oraz mówią bardzo dużo przepraszam, przepraszają nawet za to, że przyszli w odwiedziny (zaproszeni!). Grecy to burza temperamentu i specyficzne poczucie humoru oraz czasu (zawsze się spóźniają, zawsze!). Meksykanie (tutaj bardzo ważne jest żebym zaznaczyła, że są mieszkańcami Ameryki Północnej) to osoby rodzinne i wesołe, lubią towarzystwo, wspólne biesiadowanie. Po kilku miesiącach styczności z reprezentantem Mexico City zrozumiałam dlaczego tak bardzo lubi jeździć do Polski i zawiera tam przyjaźnie, Meksykanie mają podobny charakter do Polaków. Zupełnym przeciwieństwem otwartości są cisi i stonowani Koreańczycy. W bezpośrednim kontakcie można wiele się od nich dowiedzieć, ale w grupie są praktycznie niewidoczni. Zaskoczeniem ostatniego miesiąca była dla mnie Afgnka, której nie zamyka się buzia, tak wesołej i gadatliwej osoby nie spotkałam od bardzo dawna. Swoją drogą dowiedziałam się od niej wiele o islamie i o tym jak wygląda życie w Kabulu, ale o tym innym razem. Piszę o tym wszystkim bo w piątek pomyślałam sobie, że gdyby nie wyjazd i nauka nowego języka, w tak różnorodnym gronie nie miałabym szansy spojrzeć na wiele spraw z takiej, a nie innej perspektywy. Ciekawe kogo jutro spotkam na nowym kursie.
Poza tym wczoraj byliśmy w lesie i nawet mimo, że łącznie spędziliśmy w nim może godzinę (las dla dwulatka to wyzwanie, który kończy się jęczeniem i płaczem) udało nam się zebrać kilka grzybów. Świerze powietrze tak nas odurzyło, że po powrocie wszystkim chciało się spać. Kończę bo muszę położyć młodego spać. Do usłyszenia!



wtorek, 23 września 2014

20

Zbliża się październik, a miesiąc ten jeśli wiecie lub nie wiecie jest miesiącem profilaktyki raka piersi. Ten blog powstał między innymi w celu przypominania nie tylko czytelniczkom, ale także czytelnikom, że może się tak nieszczęśliwie zdarzyć, że spotka was, albo którąś z waszych bliskich osób ta okrutna choroba. Oczywiście można tego uniknąć regularnie przeprowadzając badania i prowadząc zdrowy tryb życia. Ja niestety nie jestem dobrym przykładem, ale mówiąc szczerze nie pamiętam kiedy mieszkając jeszcze w Polsce, którykolwiek ginekolog wyszedł sam z inicjatywą przeprowadzenia profilaktycznego badania, nie przypominam sobie też, żeby, którykolwiek wypisując dla mnie receptę na tabletki anty wspomniał, że zwiększają one ryzyko zachorowania (można taką informację znaleźć na dołączonym opisie leku). Kiedy o tym wszystkim myślę mam żal do lekarzy i do siebie, że nie naciskałam, ale prawdę mówiąc, która młoda, teoretycznie zdrowa dziewczyna myśli o tym, że w jej ciele rośnie guz albo, że kiedykolwiek urośnie i że konieczne jest regularne badanie pod czułym okiem profesjonalisty. Od czytania statystyk i prognoz za każdym razem włos jeży mi się na głowie, co 9 kobieta na świecie będzie miała raka piersi. Czytając taką informację przychodzi mi do głowy moja klasa z liceum, gdzie dziewczyny stanowiły ogromną przewagę. Powiedzmy, że było nas około 29, patrząc przez pryzmat współczesnych prognoz wychodzi na to, że prócz mnie zachorują jeszcze dwie koleżanki. Szanse na to, że choroba zostanie wykryta w porę może ma jedna z nas, może to byłam ja? Wiem, że nieprzyjemnie czyta się takie rzeczy, ale może gdybym wcześniej wiedziała, że mając nawet 20 lat można zachorować naciskałabym i wierciłabym dziurę w brzuchu mojemu ginekologowi, żeby zbadał, obejrzał, może zrobił ultrasonografię. Podsumowując dziewczyny badajcie się i chłopcy przypominajcie swoim dziewczynom, żeby nie zapominały o badaniu, sami też możecie pomóc, czasem samemu trudno wyczuć, że w piersi czy pod pachą robi się coś niedobrego. Pomyślcie o tym nie tylko w październiku.
P.S. ruszyła kampania skierowana przede wszystkim do młodych, zachęcam do zapoznania się z tematem, tak na wszelki wypadek. Link

żródło:http://blog.ebdna.pl/wp-content/uploads/2011/05/ak_piersi_60pr.jpg

sobota, 20 września 2014

19

Jest prawie 8:30, a on śpi! Nie mogę w to uwierzyć, więc zaglądam co chwilę do pokoju. Śpi? Śpi, a może się obudzi? Hmm dziwne, że on tak śpi. Rano jest i śpi. Chyba ostateczna przeprowadzka do "swojego pokoju" mu służy. Wreszcie ma spokój hehe. Znów przywlekł jakieś choróbsko, z przedszkola i zgodnie z schematem, najpierw on przez niewinne kilka dni, a potem my, dłużej i dwa razy gorzej. Także gil do pasa, ból zatok, ale dzieckiem zajmować się przecież trzeba, na plac zabaw pójść, książeczkę poczytać, samochodom garaż z klocków zbudować. W tym szaleństwie gila udało mi się wczoraj pójść do teatru na przedstawienie Klimakterium II czyli menopauzy szał, czyli temat dla mnie jak najbardziej aktualny, w końcu prawie od roku mam farmakologiczną menopauzę i czuję się jak stara ciotka, która gdera na uderzenia gorąca i bóle w krzyżu. Fakt, że tę terapię mam przechodzić przez 10 lat rozbawia mnie do łez, ale co tu zrobić żeby znów nie nabawić się raczyska. Odpowiedź: łykać tabletki, które przepisał pan doktor. W temacie lekarzy, to w czwartek byłam ostatni raz u chirurga plastyka i odniosłam dziwne wrażenie, że wprowadzam moją chirurg w jakiś dziwny melancholijny stan, jestem chyba jej "porażką" i mocno to przeżywa. Doszło nawet do zabawnej dla mnie, acz trzeba przyznać lekko irracjonalnej sytuacji, w której pocieszałam ją, że następnym razem się uda, spróbujemy i będzie dobrze, zobaczy pani doktor, wszystko będzie cacy (!). Mimo gila i miliona zająć na minutę wróciłam do ćwiczenia swojego zmaltretowanego cięciami tu i ówdzie ciała. W prawdzie po operacji mam brzuch płaski jak deska, ale wygląda tak tylko z przodu, nad boczkami trzeba samemu popracować. O! Mój czas się skończył, Junior chce oglądać Muminki. Muszę lecieć. Bez odbioru!

Aha, założyłam fanpage, żeby mieć większy z Wami kontakt także klik klik

czwartek, 28 sierpnia 2014

18

 Dziś lekarka zapytała mnie czy mamy w języku polskim takie słowo jak Schicksal, czyli przeznaczenie. Chyba chciała mi zasugerować, że muszę pogodzić się z takim, a nie innym losem, ale jednocześnie nie poddawać i pozytywnie myśleć, o tym co mnie dalej czeka. A ja uprawiam coraz większe czarnowidztwo, Piszę czarne scenariusze odnośnie najgłupszych rzeczy, chyba popadam w paranoję. A poza tym, dziś wyjechała od nas mama, była tutaj prawie miesiąc dzielnie nam pomagając w opiece nad młodym. Jestem jej za to bardzo wdzięczna. Mimo, że z mojej operacji nic nie wyszło, a raczej skończyło się tak jak się skończyło Piotruś mógł przynajmniej więcej czasu spędzić z babcią. Zaczęłam, w tym tygodniu kolejny, już ostatni kurs niemieckiego zamykający Integrationskurs. Muszę po fakcie przystąpić do egzaminu. Mam dylemat, bo nie wiem czy zapisywać się z biegu na kolejny kurs, czy zrobić przerwę i np. poszukać sobie praktyk, ruszyć tym samym z miejsca zawodowo. Chyba wybiorę tę drugą opcję. Po pobycie w szpitalu zauważyłam, że przebywając tylko w środowisku niemieckojęzycznym szybciej łapie te różne powiedzonka, a zatem, może w pracy byłoby językowo ciekawiej niż na kolejnym kursie z rzędu. A tak w ogóle, ani się nie obejrzałam, a tu w sierpniu strzeliły mi dwa lata w Berlinie. Dużo się działo przez ten czas, dobrych i złych rzeczy. Szkoda, że najczęściej zapamiętuje się te drugie. Ja się postaram ( z całych sił) jednak skupić na tych dobrych, na tym, że mam Piotrka, który rośnie w ekspresowym tempie i codziennie zaskakuje nas jakąś nową umiejętnością, na tym, że mam Marcina, który mnie wspiera w każdej sytuacji, że udało mi się w miarę zaaklimatyzować, że potrafię już w miarę się dogadać w tym trudnym dla mnie prawie jak chiński języku. Chciałabym żeby kolejne dwa lata były mniej burzliwe, żebyśmy dalej układali sobie życie, ale już bez nieoczekiwanych wizyt w szpitalach, złych wiadomości, chociaż to pewnie wszystko zależy od wspomnianego dziś przeznaczenia.

piątek, 15 sierpnia 2014

17

Nie, limit złych zdarzeń się nie wyczerpał, jak wyraźnie wskazuje mój obecny stan pech trwa i ma się dobrze. Nową pierś miałam, aż całe 4 dni, bo później zrobił się skrzep i po tym jak napuchłam do granic możliwości musieli mnie w nocy operować i zdjąć tą super śliczną, nową pierś. Dobrze, że nie zdążyłam się z nią zaprzyjaźnić, dobrze, że proteza czekała na mnie spokojnie w domu. Zasiliłam tym samym grono 1% pacjentek, u których pojawiają się komplikację, ale jestem pierwsza, u której zdarzyło się to tak późno, kiedy wszyscy byli już przekonani, że za dwa dni wychodzę do domu. Mówiłam sobie, że 2014 będzie wspaniały, że wszystko się uda według planu, że będę mogła wrócić do normalności, że w kolejnym roku i następnym będę borykała się już tylko z mniejszymi problemami. Widocznie tak nie będzie. Co dalej? Nie poddaję się, spróbuję za jakiś czas znów, szkoda, że nie można znów z brzucha, ale ciało dostarcza jeszcze kilka możliwości. Nie wiem jak wielki jest mój pech, może kolejny raz też okaże się felerny. żartowałam wczoraj po przeczytaniu listu od lekarza, który chce mnie przyłączyć do specjalnego programu monitorowania raka piersi, że za 40 lat przed śmiercią zapytają mnie czy mogliby moje ciało wystawić jako eksponat w formalinie, bo przecież tyle było w nim niesamowitych i ciekawych medycznie ingerencji. Jak się czuję? Tak sobie, chociaż psychicznie nad wyraz dobrze, chyba powoli obrastam w jakiś pancerz i takie porażki czy niespodzianki nie robią już większego wrażenia na mojej psychice. Są tego wszystkiego plusy (wiem zaskakujące, ale są), otóż operacja to nic ciężkiego, szykowałam się bogata w doświadczenia po mastektomii, na Bóg wie jaki ból, a nie było go praktycznie wcale. Skoro pomagał ibuprofen to chyba, nie można nazwać pooperacyjnym bólem, także nie ma się czego bać. Brzucha mi nie usunęli (po raz drugi) więc jest, napięty jak skóra na bębnie, zero fałdek, no chyba jak się mocno schylę to robią się takie malutkie. Poruszam się na razie w dziwnej pozycji i wyglądam trochę jak szpieg z krainy deszczowców, bo skóra na brzuchu ciągnie. Dziś wyjęli mi dreny także jestem już wolna, od kabli etc. W poniedziałek idę na kontrolę, po 2 tygodniach od operacji zdejmą szwy z brzucha. Dobra, dosyć medycznych bzdur. W szpitalu czytałam Botanikę duszy. Wciągająca lektura, chociaż literacka przeszłość autorki może odstraszać z ręką na sercu mówię, że warto przeczytać tę książkę. Aha, a kto nie wie jak wygląda szpieg z krainy deszczowców, na którym teraz wzoruję swoje ruchy to proszę pod spodem film (1;26)


o to ja:


środa, 30 lipca 2014

16

Dwa tygodnie spędziliśmy w Polsce. Piotruś odbywał jak to się określa "wakacje u dziadków". Wszystkie atrakcje i sytuacje jak zrywanie malin i jedzenie prosto z krzaczka oraz obdarte kolana zaliczone. Mama w tym czasie biegała po urzędach, bo okazało się, że od czasu wyrobienia pierwszego dowodu osobistego minęło już dziesięć lat i dokumenty straciły ważność, jak ten czas leci chciałoby się powiedzieć, ano leci, jeszcze pół roku temu zastanawiałam się jak żyć, skoro jestem skazana na branie leków powodujących zapaść mojego organizmu i menopauzę przed trzydziestką, a teraz nie ma to większego znaczenia i już bardzo poddenerwowana czekam na operację, która od dziś równo za tydzień. W piątek muszę zrobić mammo piersi, która się ostała, bo muszą być pewni, że nie trzeba mnie patroszyć jak Angeliny Jolie. W poniedziałek rozmowa z anestezjologiem, ostatnie oględziny i w środę po 7 godzinach narkozowego snu obudzę się na OIOMie, na którym spędzę decydującą dobę. Decydującą czy przeszczepiona skóra przyjęła się czy się nie przyjęła. Przeczytałam już cały internet na ten temat, wszystkie panie, które przeszły tę operację piszą, że warto, że cycki po pół roku jak malowane, dam wam znać czy mówiły prawdę. Dla mnie ta operacja ma nie tyle znaczenie estetyczne, co symboliczne, bo chcę nią zamknąć temat rakowych smutków i przejść do etapu normalnego życia, z cyckami w liczbie dwóch. Chciałam nawet zorganizować jakąś imprezę pożegnalną w czasie, której będę mogła symbolicznie spalić protezę, ale chyba się powstrzymam, raz, że to nie za dobrze dla środowiska, a dwa zostawię sobie ją na razie, na wszelki wypadek bo może coś...ćśiiiii, wszystko się uda, nie może być inaczej. Limit złych zdarzeń się wyczerpał, teraz będzie przychodziło tylko dobre. Mam jeszcze trochę na głowie w tym tygodniu, a zatem trzymajcie za mnie za tydzień kciuki, najlepiej dwa, czyli tyle samo ile będę miała cycków w czwartek po operacji. Pozdrawiam.

A zdjęcie jest z Turawy, w której byliśmy z Piotrkiem na chwilkę.


poniedziałek, 14 lipca 2014

15

Od czytania internetowych bzdetów robi mi się jajecznica z mózgu. Dziś za sprawą nowego wpisu Miry na jej blogu Minimaliv dotarłam do innej, jakże fascynującej treści, a mianowicie wpisu o Rajstopach. Tak drogi czytelniku, nie przewidziałeś się chodzi o dziecięce rajtki. Tajemnicą nie jest, że pisanie podniecających tłumy, "kontrowersyjnych" postów nakręca "klikalność" i ilość pozostawionych komentarzy, ale temat, który podjęła autorka bloga oczekujac.pl sprawił, że chyba już nie chcę zaglądać na blogi parentingowe. Byłoby mi zwyczajnie wstyd podjąć taki temat, który spokojnie możemy zaliczyć do tematów (tutaj przepraszam za wulgaryzm) "z dupy". Rajstopy? Serio? Z tego poważnego, poruszającego jakże arcyważny temat postu dowiedziałam się, że puszczanie dziecka w sali zabaw w samych rajtach to odbieranie mu godności. Wizyta w niemieckim przedszkolu albo na jednym z placu zabaw w Berlinie mogłaby u autorki bloga wywołać głęboki wstrząs. Wszystkie dzieci jak jeden mąż w zimę latają po salach w samych rajtkach (wiem, szok i przerażenie), a co z ich godnością? Została dawno zdeptana przez okrutnych rodziców bez wyczucia stylu i smaku. Dodam więcej, dzieci na placach zabaw bywają w odzieży podziurawionej i poplamionej, bo pragmatyzm rodziców podpowiada im, że strojenie się do kopania w piasku i skakania po drabinkach nie ma żadnego sensu. Zastanawiające jest dla mnie, że odzieraniem z godności nie jest publikowanie tysiąca zdjęć swojego dziecka i robienie z jego życia własnego biznesu. Śmiem twierdzić, że blog oczekujac.pl to już raczej nie popołudniowe pisanie dla przyjemności tylko regularna praca, ale nie powinno mnie to obchodzić i też nie powinnam tego komentować tutaj, bo zaraz się okaże, że napisałam to wszystko by poprawić sobie statystyki. Dlatego kończę
Co u nas? Byłam dziś w szpitalu dowiedzieć się o szczegółach operacji i zaprezentować wyhodowany przeze mnie elegancki brzuch. Zebrałam pochwałę i na początek przyszłego miesiąca jestem umówiona na pogadankę z anestezjologiem i podpisanie wszystkich papierków (Niemcy i ich papierki...). Strach już jest, nie wiem co będzie za dwa tygodnie. Młody ma ferie, od dziś, dlatego wybieramy się na trochę do Polski. Bardzo mnie to cieszy.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

14

Autorka bloga Matka jest tylko jedna przypomniała ostatnio na facebooku swój post o tym Jak to jest być matką? Nikt mi chyba nigdy nie zadał tego pytania, było kilka pytań o poród wraz z nieodzownym "ja to bym chyba wolała cesarkę", były sugestie, że nie prześpimy ani jednej nocy i że teraz jak już mamy dziecko to dopiero zobaczymy. Co zobaczymy? Nie wiadomo, takie zdanie wypowiadają najczęściej osoby, które dzieci nie mają i nie wiedzą jak to jest fajnie kiedy ono już śpi i nie możesz się powstrzymać, żeby przez chwilę popatrzeć na te spokojną buzię. Owszem macierzyństwo to na początku nie jest bułka z masłem, ale tak jak wszystko ma swoje dobre i złe strony. Czasem dziecko przerasta cię swoją energią, czujesz się jak emeryt, kiedy po raz setny prosi by podrzucać je na kolanach albo robić jakieś inne wygibasy wymagające stuprocentowej sprawności fizycznej. Dla mnie najgorsze chwile "bycia mamą" są wtedy kiedy młody choruje, czuję wtedy bezsilność, bardzo się martwię, nie wiem co robić. Mieliśmy już jeden rotawirus, który skończył się w szpitalu, pamiętam, że sama byłam wtedy chora i po dwóch dniach spania na szpitalnym łóżku-walizce czułam się jakby ktoś przed chwilą zdjął mnie z krzyża. Wszystko skończyło się dobrze, dziecko przepłukane kroplówkami nabrało sił witalnych i brykało niczym młody byczek, a rodzice zarażeni słaniali się na nogach jeszcze przez dwa tygodnie. Na szczęście takie sytuacje to rzadkość. Nie wyobrażam sobie co muszą czuć rodzice dzieci przewlekle chorych, tych z mniej poważnymi ale też tych z bardzo poważnymi chorobami. To zapewne nieustający strach i stres. U mnie stres skumulował się tydzień temu, trafiłam do szpitala z potwornym bólem brzucha, w sumie to sama się dziwię, że do tego szpitala doszłam. Musiałam wyglądać dosyć nieciekawie, bo pierwszy raz na pogotowiu nie kazali mi czekać i od razu trafiłam na badania i pod kroplówkę, bo jak się okazało byłam mocno odwodniona (chyba zwijając się z bólu na kanapie zapomniałam popijać mineralkę). Po kilku godzinach i stwierdzeniu, że to zatrucie pokarmowe lekarz, który mnie badał zapytał czy życzę sobie jeszcze wizyty na ginekologii, było już dobrze po 23, ale co tam jak oglądać to wszystko i wszędzie. Przed 1 miałam już spotkanie z trzema ginekologami i prognozę, że trzeba operować, oczywiście bardzo szybko wymyśliłam teorię, że to co widzą na ekranie usg to na pewno nie to co widzą, tylko coś innego i jutro dowiem się, że moje dni są policzone. Nawet mi się nie chciało płakać od tych wymysłów, mimo namowy lekarzy uwiedziona kroplówką z jakimś znieczulaczem powędrowałam do domu, umówiona na drugi dzień, na rano. To była dobra decyzja, w domu ochłonęłam i nastawiłam się na to, że widocznie szpital to moje przeznaczenie i jedna operacja w roku to za mało. Skracając tą zawiłą i zapierającą dech w piersiach szpitalną historię powiem, że do operacji nie doszło, bo kiedy miałam na sobie już czepek i klapki oraz podpisane papierki, że się zgadzam na narkozę etc. okazało się, że moje wyniki są ciut lepsze i można zaczekać, bo może samo się "wchłonie". Wróciłam więc do domu i teraz czekam, aż się wchłonie, to ważne, bo muszę być w pełni sprawną, zdrową mamą.

czwartek, 5 czerwca 2014

13

O, już czwartek! Takim zdaniem, wymieniając czwartek na inny dzień tygodnia mogłabym zaczynać każdy poranek. Wszystko zaplanowane, trzy miesiące do przodu i można by pomyśleć, że kiedy dokładnie rozpisuje się kalendarz człowiek znajdzie trochę wolnego czasu, nic bardziej mylnego. W porządku i organizacji czai się chochlik, który pozwala na "a to tutaj jeszcze zmieszczę..., a tutaj możemy...".
Nie poszłam dziś na kurs, nie miałam siły zwlec się z łóżka, coś mnie wczoraj przed snem zaczęło uciskać w karku i nie wiem czy to kręgosłup, czy może stres gdzieś mi osiadł na mięśniach i nie chce sobie pójść. Spędziłam wczoraj prawie 5 godzin w szpitalu, do którego wybrałam się, żeby zrobić tomografię brzucha. Pani technik, przeprowadzająca badania zostawiła sobie mnie na deser, bo jak to określiła, moje badanie jest najdłuższe i musi mi poświęcić odpowiednią ilość czasu i skupienia. Siedząc kolejno w dwóch poczekalniach zdążyłam przeczytać pół książki (czytam teraz Norwegian Wood Murakamiego), zjeść kilka cukierków reklamujących firmę Siemens, przejrzeć czasopismo plotkarskie o niemieckich gwiazdach, które są mi kompletnie nieznane i dojść do wniosku, że trawi mnie absurdalny lęk związany z wjeżdżaniem do tej maszyny. Od tej całej historii z raczyskiem wymyślam niestworzone rzeczy, scenariusze, w których w trakcie rutynowych badań lekarze odkrywają we mnie kolejny guz, znajdują coś co tym razem jest groźne i nie da się wyleczyć. Wiem, że to głupie, ale trudno zatrzymać wyobraźnię. Wczoraj też wymyśliłam sobie, że kiedy będą szukać żyły, którą w trakcje rekonstrukcji piersi muszą przeszczepić mi do klatki piersiowej znajdą przez zupełny przypadek coś jeszcze. Nie wiem czy kiedyś przestanę tak myśleć, boję się, że to się stanie moją obsesją. Może jak nie będę musiała już odwiedzać tego miejsca, to uda mi się na dłużej porzucić takie myśli. Za dwa miesiące i dzień będę leżeć na stole operacyjnym, jestem gotowa fizycznie, ale nie wiem czy psychicznie, mówię sobie, że to nic poważnego, że to operacja, których setki naoglądałam się w głupich programach na TLC. Brzuch już wyhodowałam, teraz muszę pielęgnować bliznę żeby nie była taka twarda. Ciekawa jestem jak to wszystko będzie wyglądać "po". Oglądam zdjęcia w internecie i myślę, że będzie super, wierzę w talent tutejszych chirurgów. Tą optymistyczną myślą kończę i idę gotować młodemu rosół, bo biedaczysko znów jest chory.

wtorek, 27 maja 2014

12

Wczoraj był Dzień Matki, na blogach, które określa się jako parentingowe, aż huczało w tym temacie. Dla mnie od dwóch lat to dzień szczególny, chociaż każda mama przyzna, że kiedy jej dziecko się uśmiecha, a dzieje się tak zapewne praktycznie codziennie to obojętne jest czy to maj czy grudzień, w jakimś sensie jest to także dzień matki. Mamą zostaje się na całe życie. Ostatnio zupełnie przez przypadek dowiedziałam się, że moja nauczycielka niemieckiego straciła kilka lat temu swojego syna, po pięciu latach walki z guzem mózgu odszedł, zostawiając żonę i dziecko, ale także swoich rodziców. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. Spodobał mi się fakt, że S. mówi zawsze, że ma dwóch synów, nie używa czasu przeszłego, bo w jej sercu zawsze będzie dwóch. Opowiadając te smutną i niestety prawdziwą historię powiedziała, że to też część życia, z którą człowiek musi się pogodzić. Bardzo ją za to podziwiam. Podziwiam też moją mamę, która straciła dwójkę dzieci. Nie było mnie wtedy jeszcze na świecie, ale domyślam się, że nie było jej łatwo i jednocześnie bardzo podziwiam ją, że sobie tak świetnie poradziła i nasza trójka wychowała się w atmosferze przepełnionej radością życia, a nie smutku i rozpamiętywania. Za co z okazji wczorajszego święta chciałabym jej serdecznie podziękować, tak oficjalnie, na blogu, bo wiem że czyta (uśmiech).

P.S. postanowiłam, w każdym poście dodać jakiś link, albo napisać czemu aktualnie poświęcam swoją uwagę. Czytam teraz "Ciemno, prawie noc" Joanny Bator i Marcin ciągle pyta mnie czemu tak czytam i czytam, co oznacza, że książka jest bardzo wciągająca. Jak skończę to nagryzmolę recenzję na lubimyczytac.
Zaglądamy po sąsiedzku (Olga i Janek też mieszkają w Berlinie) na bloga cojanekzrobil,
Polecam!