czwartek, 28 sierpnia 2014

18

 Dziś lekarka zapytała mnie czy mamy w języku polskim takie słowo jak Schicksal, czyli przeznaczenie. Chyba chciała mi zasugerować, że muszę pogodzić się z takim, a nie innym losem, ale jednocześnie nie poddawać i pozytywnie myśleć, o tym co mnie dalej czeka. A ja uprawiam coraz większe czarnowidztwo, Piszę czarne scenariusze odnośnie najgłupszych rzeczy, chyba popadam w paranoję. A poza tym, dziś wyjechała od nas mama, była tutaj prawie miesiąc dzielnie nam pomagając w opiece nad młodym. Jestem jej za to bardzo wdzięczna. Mimo, że z mojej operacji nic nie wyszło, a raczej skończyło się tak jak się skończyło Piotruś mógł przynajmniej więcej czasu spędzić z babcią. Zaczęłam, w tym tygodniu kolejny, już ostatni kurs niemieckiego zamykający Integrationskurs. Muszę po fakcie przystąpić do egzaminu. Mam dylemat, bo nie wiem czy zapisywać się z biegu na kolejny kurs, czy zrobić przerwę i np. poszukać sobie praktyk, ruszyć tym samym z miejsca zawodowo. Chyba wybiorę tę drugą opcję. Po pobycie w szpitalu zauważyłam, że przebywając tylko w środowisku niemieckojęzycznym szybciej łapie te różne powiedzonka, a zatem, może w pracy byłoby językowo ciekawiej niż na kolejnym kursie z rzędu. A tak w ogóle, ani się nie obejrzałam, a tu w sierpniu strzeliły mi dwa lata w Berlinie. Dużo się działo przez ten czas, dobrych i złych rzeczy. Szkoda, że najczęściej zapamiętuje się te drugie. Ja się postaram ( z całych sił) jednak skupić na tych dobrych, na tym, że mam Piotrka, który rośnie w ekspresowym tempie i codziennie zaskakuje nas jakąś nową umiejętnością, na tym, że mam Marcina, który mnie wspiera w każdej sytuacji, że udało mi się w miarę zaaklimatyzować, że potrafię już w miarę się dogadać w tym trudnym dla mnie prawie jak chiński języku. Chciałabym żeby kolejne dwa lata były mniej burzliwe, żebyśmy dalej układali sobie życie, ale już bez nieoczekiwanych wizyt w szpitalach, złych wiadomości, chociaż to pewnie wszystko zależy od wspomnianego dziś przeznaczenia.

piątek, 15 sierpnia 2014

17

Nie, limit złych zdarzeń się nie wyczerpał, jak wyraźnie wskazuje mój obecny stan pech trwa i ma się dobrze. Nową pierś miałam, aż całe 4 dni, bo później zrobił się skrzep i po tym jak napuchłam do granic możliwości musieli mnie w nocy operować i zdjąć tą super śliczną, nową pierś. Dobrze, że nie zdążyłam się z nią zaprzyjaźnić, dobrze, że proteza czekała na mnie spokojnie w domu. Zasiliłam tym samym grono 1% pacjentek, u których pojawiają się komplikację, ale jestem pierwsza, u której zdarzyło się to tak późno, kiedy wszyscy byli już przekonani, że za dwa dni wychodzę do domu. Mówiłam sobie, że 2014 będzie wspaniały, że wszystko się uda według planu, że będę mogła wrócić do normalności, że w kolejnym roku i następnym będę borykała się już tylko z mniejszymi problemami. Widocznie tak nie będzie. Co dalej? Nie poddaję się, spróbuję za jakiś czas znów, szkoda, że nie można znów z brzucha, ale ciało dostarcza jeszcze kilka możliwości. Nie wiem jak wielki jest mój pech, może kolejny raz też okaże się felerny. żartowałam wczoraj po przeczytaniu listu od lekarza, który chce mnie przyłączyć do specjalnego programu monitorowania raka piersi, że za 40 lat przed śmiercią zapytają mnie czy mogliby moje ciało wystawić jako eksponat w formalinie, bo przecież tyle było w nim niesamowitych i ciekawych medycznie ingerencji. Jak się czuję? Tak sobie, chociaż psychicznie nad wyraz dobrze, chyba powoli obrastam w jakiś pancerz i takie porażki czy niespodzianki nie robią już większego wrażenia na mojej psychice. Są tego wszystkiego plusy (wiem zaskakujące, ale są), otóż operacja to nic ciężkiego, szykowałam się bogata w doświadczenia po mastektomii, na Bóg wie jaki ból, a nie było go praktycznie wcale. Skoro pomagał ibuprofen to chyba, nie można nazwać pooperacyjnym bólem, także nie ma się czego bać. Brzucha mi nie usunęli (po raz drugi) więc jest, napięty jak skóra na bębnie, zero fałdek, no chyba jak się mocno schylę to robią się takie malutkie. Poruszam się na razie w dziwnej pozycji i wyglądam trochę jak szpieg z krainy deszczowców, bo skóra na brzuchu ciągnie. Dziś wyjęli mi dreny także jestem już wolna, od kabli etc. W poniedziałek idę na kontrolę, po 2 tygodniach od operacji zdejmą szwy z brzucha. Dobra, dosyć medycznych bzdur. W szpitalu czytałam Botanikę duszy. Wciągająca lektura, chociaż literacka przeszłość autorki może odstraszać z ręką na sercu mówię, że warto przeczytać tę książkę. Aha, a kto nie wie jak wygląda szpieg z krainy deszczowców, na którym teraz wzoruję swoje ruchy to proszę pod spodem film (1;26)


o to ja: